Zdrowa żywność nie istnieje, co nie przeszkadza jej być popularną

Zdrowy sklep

„Zdrowa żywność” jest konstrukcją językową, za którą nie kryje się nic realnego. Prześledźmy, dlaczego mamy obecnie „zdrową żywność” i „zdrowe sklepy”. Śmieję się zawsze, przechodząc koło osiedlowego spożywczaka z takim szyldem. Zaglądam przez okna i badam, czy sklep nadal jest zdrowy, czy nie pogniły mu półki, a kasa fiskalna nie dostała zawału. I nie jestem pewien, czy na pewno jest on całkiem zdrowy, bo chyba zaraził się ludźmi.

Lata 80-te poprzedniego wieku kończyły się przeobrażaniem Polski z kraju socjalistycznego w kapitalistyczny. Wywoływało to społeczny stres i próbę odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Nagle nie Państwo było głównym producentem, szala przewagi zaczęła przechylać się w stronę „prywaciarzy”. Ci zaś przez dekady nie mieli lekko. Nosili piętno wyzyskiwaczy, starannie umacniane przez nieudolną Partię. Kapitalizm przedstawiany był jako myśl zepsuta materializmem. Kapitalistę kreowano na kogoś, kto nie dba o pracownika i klienta, kieruje się wyłącznie zyskiem.

W obiektywnej ocenie sytuacji nie pomagała wcale wiedza, że i za PRL-u zakłady przemysłowe nie robiły kiełbasy tak jak u babci na wiosce. Dodawano do niej „trucizny”, żeby ładniej wyglądała, manipulowano tajnymi składnikami, żeby była tańsza. Jedyna uznawana wędlina pochodziła z domowych wyrobów, tak samo ciasta, chleby, nabiał. Niemal każdy miał kogoś na wsi i porównanie. Faktycznie, swojskie jedzenie było lepsze – należy to rozumieć jako smaczniejsze i bez limitowania porcji, bo dowodów na szkodliwe działanie komercyjnej konkurencji nie posiadano. Nastało intuicyjne przekonanie, że to, co samemu się zrobi jest wartościowsze. Kupowane produkty miały być bowiem szkodliwe. Na opakowaniach zaczynał pojawiać się skład, wśród którego straszyły literki E. Nikt nie wiedział dokładnie co za nimi stoi. Odruchowo nadano masowej produkcji spożywczej łatkę jedzenia NIEZDROWEGO.

Przemysłowe wyroby uważane były za niezdrowe przy dłuższym stołowaniu się nim i ten pogląd przetrwał w zbiorowym przekonaniu do dzisiaj. W reklamach lub na opakowaniach spożywki często odnajdujemy „ludową recepturę”, „ręczną robotę”, „tradycyjne wykonanie”, „pierożki domowe” itp. Ma to świadczyć o nieskażonym nowoczesnością składzie i procesie przygotowania. Powiem tylko, że jest to mit. O wartości świadczy proces produkcji, a nie automatyzacja zakładu, czy ręczne lepienie kartaczy. Ręczne jest nawet teoretycznie bardziej ryzykowne.

Ponieważ jedzenie ze sklepu nazywane było NIEZDROWYM, automatycznie, bezpodstawnie, odruchowo jedzenie domowe stało się ZDROWE. Prześmieszny psikus lingwistyczny. Zwykłe jedzenie, potrzebne organizmowi do życia stało się nagle ZDROWE. Tak jakby tego zdrowia dodawało. Jakby miało właściwości lecznicze. Pomieszano pojęcia, nie nazwano rzeczy należycie i efektem tego mamy „zdrowe sklepy”, gdyż ludzie wierzą w uzdrawiającą moc pospolitego ogórka, wyhodowanego bez środków grzybobójczych i nawozów sztucznych, za to przeleżałego i użyźnianego świńskim gnojem.

Jeśli arszenikowi nadać w skali zdrowia minus tysiąc punktów, cudownym ciastom z folii, które pozostają świeże latami dajmy minus dziesięć, to zwykłe jedzenie ma ZERO punktów. Nie leczy, nie tworzy zapasów odporności. Robi to, co robi urozmaicona dieta – utrzymuje organizm przy życiu i dostarcza materiałów i energii. Brak miejsca na opisanie, jak żerują i wzmacniają fałszywy pogląd producenci suplementów diety. Nie istnieją produkty, które dodają uniwersalnej odporności. Mogą pomagać w określonych dolegliwościach, ale prowokują inne.

Jako podsumowanie zostawiam sentencję: jest tylko jedzenie zwykłe i szkodliwe. Nie ma „zdrowego”.

(Grzegorz Żochowski, fot. pierozkibasi.pl)

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Close