Sprzedaż konopi to skubanie naiwniaków

Na mapie Białegostoku pojawiło się ostatnio całkiem sporo sklepów, oferujących produkty z konopi. Sprawdziłem ich ofertę. Mimo że punkty są liczne, poświęcone jednej roślinie, nie znaczy, że dobrze zaopatrzone. O zgrozo, okazuje się, że nie mają najlepszego, co można z konopi zrobić, czyli lin, powrozów i pakuł. Same jakieś tam ziela, olejki, herbatki, czyli nikomu niepotrzebny szajs.

Nonsens otwierania sprzedaży produktów z jednej rośliny uzmysłowimy sobie, jeżeli wyobrazimy witryny w podobnym stylu: „Sezamki od Anki”, „Szczawiowy zakątek”, „Rzepakowy raj” albo „Tyle rukoli, że łeb zaboli”. Czy nie dziwne jest, czy nie zbyt ryzykowne biznesowo, żeby ograniczać handel do jednego surowca? Szczególnie gdy różnorodność wyrobów nie pozwala na zapełnienie więcej niż biurka z postawionym na nim pojemnikiem na ołówki?

A mimo to sklepy z konopiami istnieją. Dlaczego? Kto daje im zarabiać? Kluczowym elementem odpowiedzi wydaje się ludzka niewiedza. Człowiek jest istotą bardzo abstrakcyjną, niezwykle często kierująca się rozmaitymi motywacjami, niebędącymi rozumem. Decyzje podejmuje pod wpływem luźnych skojarzeń, nielogicznych skrótów myślowych, mody. Diabli zresztą wiedzą, czego jeszcze.

Tak się składa, że pierwszym skojarzeniem z konopiami jest „narkotyk”. Sprzedawcy wysyłają do klientów wiele sygnałów, że oferują właśnie taki rodzaj towaru. Kamuflują się co prawda walorami leczniczymi roślin, ale owo przyzwoite odzienie działalności, co krok odsłania chamską goliznę rzeczywistych zamierzeń. Starają się, żeby katalog produktów wyglądał dokładnie jak stereotypowe wyobrażenie oferty haszyszu.

Jakież to bowiem inne lekarstwa mają markę w stylu „Konopny BUCH” albo „Dr Joint”? Jakie inne suszone zioła sprzedawane są w wersjach z imionami?! Jak jest mięta pieprzowa, to jest jedna mięta pieprzowa. Jak rumianek, to rumianek. W sklepach z konopiami znajdziemy jednak repertuar suszonych liści, które mają nadane na wskroś medyczne nazwy: „Hasz CBG”, „Kosmos”, „Fluffy Owl”, „Silver Cloud”, „Black Buddha”, „Juicy Fruit” itp. No przecież od razu czuję się jak w aptece. Jako żywo przypomina mi się cała półka z polopirynami firmy „Closet”, z której najbardziej lubię „Shit Waterfall”.

Jakie inne zioło sprzedaje się pakowane po 1 gram? To tak, jakby herbatkę z hibiskusa kupować na pojedyncze saszetki. Po 30 zł sztuka!

Przez Polskę przetaczają się co raz dyskusje o legalizacji marihuany. Powtarzany jest wtedy argument, że zioło jest lekarstwem. Jest to jeden z czynników, który wykorzystują konopni sklepikarze – rozgłos oraz utrwalenie w języku frazy „marihuana lecznicza”.

Konopie, jak każde zielsko, posiada jakieś właściwości zdrowotne. W czymś tam pomaga, w czymś szkodzi. Bogatszą listę osiągnięć medycznych pewnie miałby cynamon czy kminek, ale konopie również oddziałują na organizm. Rozumiem, że część osób skusi się na zakup z tego powodu. Całokształt konopnej oferty skłania jednak do konstatacji, że głównym odbiorcą ma być głupek z podstawówki. Taki, któremu wydaje się, że kupi, zapali i dostanie „kopa”.

Tymczasem sprzedawane legalnie konopie są produktami niemal pozbawionymi substancji narkotycznych. Nie wywołują odurzenia. Chyba że głupek z podstawówki ma bogatą wyobraźnię, jest w stanie dorobić wrażenie do oczekiwań i dlatego będzie gotów wydać następne parę dych.

Tak czy siak, konopny biznes w takim kształcie nie ma za bardzo sensu. Myślę, że minie moda i znikną szemrane konopne interesy, szukając innych nisz, gdzie uda się wykorzystać czyjąś naiwność.

(Grzegorz Żochowski)

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Close