Jak się robi wegańskiego pomidorka

Weganizm jest wartym pochwały stylem życia. Bardzo wiele możemy się od wegan nauczyć. Przede wszystkim, żeby nie zjadać naszych bliskich genetycznie krewniaków, za to bardziej ślinić na widok stworzeń egzystujących dzięki chlorofilowi. Na przykład pokochajmy pomidora. Pomidorki nie mają błagających o życie, wielkich oczu, dlatego łatwiej się je je. Je je, sia la la.

Perspektywa uniknięcia walki w kuchni z czymś żwawszym niż brokuła, a nawet wyobrażenia uciekającego sprzed lufy rewolwera kotleta, jest faktycznie optymistyczna i poprawia samopoczucie. Opowiem więc pokrótce, jak powstaje rumiany, malinowy pomidorek, który przynosimy z osiedlowego warzywniaka.

Nie będę zatrzymywał się na nudnym, powszechnie znanym wydłubaniu z owocu nasionka, wsadzeniu w „ziemię” (wełnę mineralną) i cierpliwym oczekiwaniu aż wyskoczą badylki. Przejdę od razu do momentu, gdy na drzewku zakwitają kwiatki.

Niektóre rośliny są samopylne, niektóre nie, pomidor jest samopylny. Z tym, że nie zawsze dobrze radzi w warunkach cieplarnianych. Dlatego potrzebna jest pomoc owadów.

Owady kupuje się w fabryce. Do pomidora nadaje się trzmiel, więc chcąc wyprodukować wegańskie warzywo należy poszukać fabryki trzmieli. Odpowiedni zakład przemysłowy wytwarza owady – wyobrażam sobie, że łażą w wielkich słojach, po miliard brzęczących osobników w każdym. Kiedy trzmiele dojrzeją, bierze się garść i wrzuca do tekturowego pudełka, podobnego do pudełka po butach. W środku znajduje się rozpuszczona kostka cukru, żeby przedłużyć termin przydatności zawartości do użycia.

Zamawiamy zatem pudełko trzmieli, fabryka je produkuje, pakuje, wysyła. Po 2 dniach wyciągamy je z paczkomatu i zanosimy do szklarni. Pomieszczenie musi być zamknięte, żeby mali robotnicy nie zwieli. Zanosimy, otwieramy w kartonie specjalną dziurkę i zaczyna się festiwal natury. Bachanalia pełną żuwaczką. Ostre zapylanie trwa od świtu do zmierzchu. W nocy drobni rozpustnicy wracają do pudełka odpocząć.

Niestety trzmiele zużywają się po ok. 6 tygodniach. Nażrą się na roślinnych biesiadach, naściągają do rodzinnego pudełka czort wie jakiego kitu (bogactwa) i stają się niemrawe. Jest to dobry moment na zmianę. W fabryce zamawiamy świeży zestaw, firma produkcyjna bierze garść trzmieli ze słoika, wrzuca do pudełka, daje kostkę cukru, nakleja nalepkę i nadaje na poczcie. Odbieramy nowiutkie trzmiele w Żabce, zanosimy do szklarni, robimy dziurkę, owady startują na imprezę.

Ze starego pudełka nie odtykamy dziurki po nocy, żeby nikt się nie ulotnił, wrzucamy całość do czarnego worka, zawiązujemy i wypieprzamy do śmieci.

Myślę, że pierwsze wegańskie owoce są już wtedy w sprzedaży. Smacznego.

(fot. PixaBay)

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Close