Krótki kurs językowy – nie ma ministra. A kto jest? „Ministra”

Wraz z przejęciem władzy w kraju przez Donalda Tuska i popularyzacją kanału sejmowego przez Szymona Hołownię, jesteśmy intensywnie wystawiani na doznania językowe z pogranicza lingwistyki i filmowego stylu gore. Pod polskie strzechy trafia wodospad dziwnej nowomowy. Tylko czekać, aż będzie ona obowiązkowa. Boję się, że doczekamy Ameryki i nastaną zwyczaje jak w Stanach albo Kanadzie – wypowiedzenie złego sformułowania obciążone zostanie nawet ryzykiem utraty pracy.

Niezłą frajdę mają niektóre panie z nowopowołanego gabinetu Rady Ministrów. Rewolucjonistki z lewicy po zaprzysiężeniu momentalnie rozpoczęły reformy kulturowe, czy raczej subkulturowe. Zakazały pracownikom mówić do siebie „Pani Minister”, a zażądały zwrotu „Ministra”. Niefrasobliwość głupich panienek jest piorunująca. Babki wykazują się dziecięcą beztroską i nie zdają sobie sprawy, co narobiły.

Można się było tego spodziewać, co od razu ujawniło się w praktyce, że zmiana nazewnictwa wprowadziła do języka obezwładniającą konsternację i rozgardiasz. Jak zwykle szaleni ideowcy wpadli do baru, przestawili talerze na krzesła, klientów posadzili na stoliki, powiedzieli „tak ma być” i uciekli, zostawiając zdumionych bywalców samym sobie. Zapomnieli przygotować spójny system, który będzie kompatybilny z pojedynczym wybrykiem.

Przez najbliższe kilka tygodni będziemy słyszeć w wypowiedziach „minister… albo ministra, czy jak się POWINNO teraz mówić”. Ta sama historia była po arbitrażu lewicy, że mamy posługiwać się zwrotem „w Ukrainie”, co również pociągało liczne, niewyjaśnione w żaden sposób konsekwencje, niejasne do dzisiaj dla samych pomysłodawców.

Ze zgrozą odnotowuję, że szybciutko nową tytulaturą zaczęły operować nawet media prawicowe, co prawda rozglądając się niepewnie albo z sarkazmem, ale jednak.

Zacznijmy od tego, że nie „powinniśmy tak mówić”, tylko dziwadła chcą nam sprawić trudność. Tylko my jesteśmy władni poddać się koczkodańskiemu dyktatowi, albo go wyśmiać. Dopóki wywrotowcy nie przedstawią twardych dowodów słuszności, ze spokojem używajmy zwykłego „pani minister” albo „minister Nowacka”, ponieważ tak jest po polsku, tak jest nam wygodnie, tak umiemy i nie ma po co się wydurniać, łamać języka i zastanawiać w nietypowych przypadkach, jak się wysłowić.

Rewolucjonistki rządowe nie zadbały, zanim wywieszą nowe tabliczki na drzwiach, żeby zmienić konstytucję i system prawny, ponieważ konsekwentnie, według ich poczynań, nie mogą być członkami Rady Ministrów. Nie są „ministrami”… To znaczy są „ministrami”, ale żeńskimi. Akurat w narzędniku minister i ministra brzmią identycznie, ale w celowniku („ministrów”) już nie. W każdym razie nazwę powinny zmienić na Radę Ministr i Ministrów. Samowolnie spowodowały, że w gabinecie pojawiły się „ministry”, więc stara nazwa siłą rzeczy nie pasuje.

Nie wszyscy podzielają zdanie szalonych feministek. Bardzo prawdopodobne, że będziemy mieli w rządzie ministrów, panie minister i „ministry”. Co za wspaniała, inkluzywna otwartość na różnorodność! Co za cudowny ciężar połapania się w tym wszystkim! Jaki przyjemny burdel!

Osobiście jestem zdania, że do rządzenia i współrządzenia trzeba dorosnąć. Nie powinno się puszczać do kancelarii premiera żadnych Dziemianowicz-Bąków. Jest to niegrzeczne wobec nas wszystkich.

(Grzegorz Żochowski)

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Close