Manifest antykomunistyczny, czyli blog w wydaniu książkowym

Środowiska prawicowe ostatnimi laty doświadczane były tłamszeniem przez lewicowych cenzorów mediów społecznościowych, co – jak mi się wydaje – niektórych uciszyło, ale niektórym dodało skrzydeł. W nerwach łatwiej o motywację. Jednym z „męczenników” został Łukasz Winiarski, znany szerzej jako Razprozak, autor bloga „Raz prozą, raz rymem – walczymy z propagandowym reżimem”.

Facet zajmuje się wyszukiwaniem i komentowaniem lewackich patologii. Zyskał dzięki temu sporą popularność w internecie. Robota nietrudna – współczesny świat obfituje w tematy dla takich jak on hobbystów. Szybko stało się też jasne, że zapotrzebowanie na treści, lejące lewicę po pysku, jest spore. Na fali rosnącego poparcia w sieci, powstała pierwsza książka Razprozaka, „Manifest antykomunistyczny”. Pokładałem w niej spore nadzieje. Brakowało na polskim rynku pozycji kompleksowo wyjaśniającej marksistowskie podłoże feminizmu, genderyzmu, elgiebetyzmu, qeeru i swobody obyczajowej.

Niestety chyba nadal brakuje. Przynajmniej ja nie znam.

Książka skierowana jest do konserwatystów, zawczasu przekonanych i brzydzących się „postępowymi” trendami. Sprzedane egzemplarze zliczają podobnie myślących, ale nie wydaje mi się, żeby wniosły coś zasadniczego w rozwój sytuacji. Winiarski w akcydensie zaoferował przede wszystkim nie solidną, obiektywną porcję wiedzy (chociaż ta też jest), ale zwłaszcza poczucie wspólnoty i bycia w grupie.

Nie odmówię mu zasługi mrówczej pracy zebrania bodaj setek kompromitujących lewicę zdarzeń, immunizujących czytelnika na neoliberalizm, ale czytelnikiem nie będzie nikt z przeciwnej strony barykady. 90% lewicy nie jest taka, jak ją przedstawia Winiarski i ta życiowa konstatacja z miejsca automatycznie go barykaduje, zamykając możliwość efektywnego natarcia.

Nie jest ponadczasowa

Ponad 400 stron utrwalonych na maszynach drukarskich ma formę bloga! Oznacza to, że poruszane są niekiedy tematy świeże, ale bez tłumaczenia ich, bez wyjaśnienia tła, zakładając, że czytelnik je zna. Przecież w internecie polubienia pojawiają się przez 24 godziny i później przestają, więc niby dlaczego przy pisaniu książek mają obowiązywać inne zasady niż „wszyscy wiedzą o co chodzi”?

Autor nie trudzi się dokładnym przedstawianiem postaci, a czasami w ogóle tego nie robi. Dla niego wystarczy napisać „Tomasz Lis”, żeby czuć satysfakcję z przekazania informacji. Tym sposobem z miesiąca na miesiąc książka stanie się coraz mniej zrozumiała dla nowych fal potencjalnych czytelników. Ale i wraz z zapominaniem zdarzeń przez starszych odbiorców, w oczach zmienia się w antyk.

Nie dla czytelników sceptycznych

Nie doświadczymy także odniesień do źródeł. Nie ma ani jednego przypisu. W tekście co i raz widzimy cudzysłowy, które niekiedy nie wiadomo co oznaczają. Czy cytat z kogoś, czy domniemany cytat, czy przenośnia? Z powodu braku źródeł nie sposób czasami wywnioskować, czy podany przykład jest znanym autorowi faktem, czy literackim porównaniem z szufladki „uważam, że stać by ich było na taką wypowiedź”.

Są przesłanki, nie ma dowodów

Akcydens nie przetrwa próby czasu także z powodu braku dowodów i operowaniu na kanwie „ja pierniczę! teraz wszystko układa mi się w logiczną całość”. Najczęściej występującym argumentem jest (cytat dosłowny) „osobom myślącym nie trzeba dodatkowych dowodów”. Bo nie ma dowodów.

Każda strona książki, która ma mieć spisane nieomal gwoździe do trumny lewicy, zawiera logiczne luki. Czytam, czytam, już się puzzle układają we wzór, ale autor kończy, kiedy brakuje pięciu kawałków i przechodzi do następnego obrazka. Frustrujące doświadczenie.

Pomiędzy strzelistymi, rozbudowanymi konstrukcjami myślowymi brakuje mostów. Często pojawia się ciąg niby-logiczny w stylu (w nawiasach moje dopowiedzenia): „Marksiści [nie wiadomo którzy, ale w XXI wieku] mówią, że są obrońcami kobiet, a przecież Marks [w XIX w.] pisał, że szkoda, że urodziła mu się córka, a nie chłopiec”. Jak złączyć jedno z drugim? Chyba trzeba „Manifest” przeczytać kilka razy i zebrać brakujące klocki, poukrywane w innych rozdziałach, a i to wydaje mi się za mało.

Problemy z interpretacją faktów

Książka zawiera mnóstwo przykładów choroby lewicowej psychiki. Próżno jednak poszukiwać odpowiedzi, które z nich są nieistotnymi incydentami, a które stanowią fundamentalny wkład w rozwój ideologicznej myśl spadkobierców Marksa. Obiektywny czytelnik poczuje się zakłopotany, że sam ma decydować, czy – dajmy na to – wspomnienie o pewnej dziewczynce, która nabazgrała sobie coś na drzwiach i poskarżyła się, że padła ofiarą ataku rasistowskiego, jest ważne, czy to wynik obsesyjnego poszukiwania potwierdzeń stawianych tez w każdym, najlichszym nawet zakamarku internetu.

„Bezkompromisowa” demaskacja

Tym bardziej, że zarzut fiksacji, postawiony wobec Winiarskiego ma poważne podstawy. Nie chodzi mi o to, że trzyma się wciąż tej samej okolicy tematów, ale że na potrzeby dowalenia przeciwnikowi czepia się mało istotnych szczegółów.

Przykładem niech będzie posądzanie Róży Luksemburg o nie wiadomo co, bo użyła słowa „wszyscy”, generalizując wypowiedź. Cechą języka epoki, przechowującego jeszcze elementy romantyzmu były właśnie zwroty przesadne, używane przez… wszystkich. Jaka więc jest siła zarzutu, jeśli podobnych słów używali też i inni? Kilka takich wpadek i antagoniści pewnie przytaczają je sobie na dowód choroby Razprozaka, dzięki czemu pozostali nie muszą czytać całości, skoro mają kompromitujący skrót.

Pisarz zaś, poświęciwszy nieco atramentu, żeby powyżywać się nad Różą za „wszystkich”, nieustannie nadużywa słowa „większość”, z rzadka podając na potwierdzenie jakiekolwiek badania, a jeszcze rzadziej liczby. Skąd więc bierze się u niego „większość”? Cholera wie.

Nagminnie przesadza z przymiotnikiem „marksistowskie”. Styl taki sam, jakbym czytał teksty feministyczne, w których dobrym w środowisku obyczajem jest nadużywanie słowa „kobiece” do opisywania wszystkiego jak leci. Oba gatunki są pod tym względem równie (czyli kiepsko) przyswajalne dla ludzi spoza własnej bańki wyznawców.

Nasz bohater nieustannie podkreśla żydowskie pochodzenie sporej części przytaczanych tęczowych i feministycznych działaczy, ale pomija, że pisząc o współczesności zajął się tylko tymi społecznościami, gdzie Żydzi są. Nietknięte zostają w ogóle Ameryka Południowa, Azja, a po macoszemu potraktowana została Polska.

Przekonanie o XXI-wiecznym zdominowaniu ruchów neomarksistowskich przez Żydów uważam za nieudowodnione (swego czasu sprawdzałem odsetek Żydów oraz ich funkcję w tęczowych ruchach w Nowym Jorku; brak potwierdzenia). W książce niemal nikt poza Żydami nie ma podanego pochodzenia, co skłania do refleksji, że gdyby pan Łukasz skoncentrował się na innej nacji, zostawiłby odbiorcę w przekonaniu, że komunę tworzą, powiedzmy, sami Peruwiańczycy.

Ułomny styl

Niezrozumiałe jest także regularne cytowanie… antykomunistów. Autor nie dowierza, że sam potrafi sformułować określone opinie, bazując wyłącznie na wypowiedziach strony przeciwnej. Nie rozumiem zasadności wplatania cytatów ze współczesnych autorów, z którymi Winiarski się zgadza. To tak, jakbym teraz dodał kilka wyjątków z Gazety Wyborczej z krytyką omawianej książki. Tylko po co w takim razie ja piszę?

Co tam jeszcze mamy? A tak – pomieszanie z poplątaniem rozmaitych wątków. Oto przykładowa treść kolejnych akapitów na dwóch sąsiadujących stronach. Tekst nie jest w żaden sposób podzielony: San Francisco utworzyło dzielnicę transseksualną, zawodnicy po zmianie płci wygrywają w kobiecych zawodach, opis książeczki „Gejbecadło” oraz filmiku, na którym czyta ją dziecko, wspomniane instytucje zmieniające sposób zwracania się z „panie i panowie” na inny, producent bielizny zwracający się do kobiet „osoby z miesiączką”, sarkastyczne odniesienie się do poprzedniego akapitu, przytoczony apel jakiegoś pismaka, że rodzice nie powinni chwalić się płcią dziecka, bo jej nie znają. Na tym nie kończy się groch z kapustą, ale analiza dwóch stron wystarczy. Nie raz podczas lektury męczyłem się bezskutecznie z próbą uchwycenia ciągłości narracji.

Autor niekiedy operuje słownictwem wulgarnym, bądź w inny sposób niesmacznym, co od razu zawęża grono czytelników do klasy średniej (i poniżej). Licznej, ale nie wiem, w imię jakiej idei rezygnuje z docierania do ludzi kulturalnych, wykształconych, do kobiet?

Pomniejszą wadą techniczną jest rosnąca na ostatnich 100 stronach liczba błędów gramatycznych i interpunkcyjnych.

Formy, jaką przyjął Winiarski, nie stosuje się w tekstach drukowanych o charakterze deklaratywnie INFORMACYJNYM. Chłop nie umie wykorzystać siły, jaką daje papier, chociaż to akurat można zwalić na karb oszczędności i pośpiechu. Jeśli druga pozycja jego autorstwa (nie widziałem) jest na takie samo kopyto, to jednak nie brak pieniędzy stoi za bezskutecznym wypalaniem energii.

Siła organizująca

Dla kogo więc ta książka? Dla tych, którzy są już przekonani. Podgrzewa ich gorliwość i włącza w żywe emocje Winiarskiego. Ci, którzy są nieprzekonani, nie zostaną, bo faktyczne argumenty rozcieńczone są w zalewie osobistych opinii i kwiecisto wyrażanych niechęci.

Łukasz Winiarski jest sztandarem, przy którym mogą gromadzić się podobnie myślący i taka, jak mi się zdaje, jest aktualnie jego podstawowa rola. Książka nie zmienia stanów liczbowych walczących armii, co najwyżej ośmiela zwolenników do odważniejszych wypowiedzi.

Autor, zarobiwszy na sprzedaży na przynajmniej dwa lata życia, będzie miał spokój i czas, żeby poświęcić się może solidniejszemu przestudiowaniu zagadnienia, nauczeniu prozy i kiedyś napisze coś lepszego.

Niestety Razprozak otoczony jest klakierami. Gdyby nie to, wieszczyłbym, że za kilka lat dojdzie do wniosku, że w 2022 nie był jeszcze dość roztropny i popełnił masę błędów. Szkoda tylko dobrego, patetycznego tytułu. Przydałby się na DZIEŁO ŻYCIA, a „Manifest antykomunistyczny” w mojej opinii nie ma szans pełnić tego honoru.

(Grzegorz Żochowski)

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Close