Z ziemi polskiej do włoskiej

Najpierw na Jurowiecką po pachnący świeżością plastikowy stroik, zrobiony z odpadów z Orlenu i z betonu (obciążenie w doniczce, żeby wiatr nie przewrócił). Dalej trójką do Ignatek, a na koniec piechotą do Księżyna na cmentarz, bo dziesiątka w sobotę jeździ co 2 godziny. Zacementowana petro-paprotka w rękach oraz maseczki nie ułatwiają eskapady.

– Widzisz, jakbyśmy mieli samochód, to rach-ciach i na miejscu – zżyma się Żona.
– Ale bylibyśmy jeszcze większymi grubasami, a tak trochę się poruszamy – dopinguję połowicę.

Zachęta trafia chyba w czułe miejsce, bo za pół godziny słyszę:

– To co, wracamy na piechotę?
– Ale że do domu?! – Mieszkamy na Nowym Mieście i przez Las Turczynski da się domaszerować.
– No! Pogoda jest piękna.

Idziemy. Rozglądamy się wokoło i zaskoczeni wymieniamy spostrzeżeniami, że las zmienił się od kiedy ostatnio szliśmy tą drogą. Jest zupełnie inny. Z jednej i drugiej strony ponastawiane jakieś, wyglądające na leciwe domki, których dwa lata wstecz na pewno nie było. Mówię, że idziemy źle. Całe szczęście kończą się zabudowania i Żona poznaje mijany młodnik, poza tym nie przejawia ni odrobiny niepewności na rozstajach. Niemo zgadzamy się, że zostaje pilotem.

Od czasu do czasu dręczę wątpliwościami co do drogi i że wyjdziemy z kniei z powrotem w Księżynie, w najlepszym razie w Kleosinie. Okazuje się, że to nawet dobrze. Grunt, żeby głęboko wdychać aromatyczne, żywiczne, wilgotne powietrze, bo to poprawia odporność na COVID. Skąd to wie? Z MEDLINE’u [profesjonalna medyczna baza naukowa]. Mówi poważnie, ale widać na twarzy wysiłek nie pokazania uśmiechu.

Żwawo i wesoło przemierzamy kilometr za kilometrem. Nie za wolno, żeby za dnia zdążyć. Ale idziemy w złą stronę. Nie reaguję, bo kierunek jest bezpieczny, najwyżej bardziej się zmęczymy.

– Mamy wkłady do zniczy, zapalarkę, to sobie poradzimy w nocy – słyszę głos okraszony niezmiennym entuzjazmem.
– A masz łuk, żeby coś upolować?
– Mam ze sobą zapas tłuszczu. – Śmiejemy się.

Opadające Słońce nie jest w stanie popsuć nam humoru. W pewnym momencie przyspieszamy kroku, widząc na wprost na horyzoncie jakiś płot. Nareszcie wychodzimy spomiędzy drzew. W lewo i prawo ciągnie się nic nie mówiąca asfaltówka. Ale jest jeszcze coś, na co zamieramy zaskoczeni. Akurat w tym momencie mija nas spacerujący młody, ścięty na jeżyka facet. Pcha wózek dziecięcy, na oparciu wózka leży smartfon z włączonym trybem głośnomówiącym i mężczyzna prowadzi rozmowę z kobietą, niewykluczone, że z żoną. Zerka na nas na moment, ale zaraz odwraca wzrok, skupiając się na adwersarzu. Mówią w melodyjnym, charakterystycznym, głośnym języku. I nie jest to polski! Stoimy chwilę jak wryci. Zahipnotyzowani odprowadzamy rodzica wzrokiem, nie mając pojęcia o co tu chodzi.

Żona kręci głową z niedowierzaniem:
– Fakt, nogi mnie bolą, ale tego to się nie spodziewałam. Chyba wyszliśmy we Włoszech!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Close