Plaga się zlękła, wzięła i pękła

Jak tu teraz powiedzieć ludziom, że nie ma się czego bać? Idźcie do pracy i sklepów, ogłaszamy koniec epidemii? Po paru tygodniach medialnego przygotowania artyleryjskiego, kiedy byliśmy wprowadzani w stan paniki tym co dzieje się w Chinach, kiedy dowiedzieliśmy się o sytuacji we Włoszech, kiedy pojawił się pierwszy przypadek w Polsce, jak z marszu zamknięte zostały granice, wprowadzony stan aresztu domowego, srogie kary za łamanie reguł „ratujących istnienia ludzkie”, nagle trzeba przekonać Polaków, że mają szykować się z powrotem do pracy. I to akurat, gdy liczba zachorowań jest historycznie największa. Coś tu jest ewidentnie na odwrót.

Aktualnie mamy największe dotychczas ryzyko zachorowania na COVID-19. Dla niektórych zaskakujące, że zbiega się z luzowaniem restrykcji. Przypomnę, że ograniczenia wprowadzano seryjnie w czasie minimalnego ryzyka. Ludzie pytają się teraz: jak to luzowanie obostrzeń? Przecież dzień i noc nadajecie, że mamy się mobilizować, bo jest stan zagrożenia!

Otóż nie jest AŻ TAK groźnie. Znana z nauk o człowieku rzecz, że mało kto za podstawowy motor działania wybiera rozum. Wszystkimi nami rządzą emocje. Tak władzą, która bombardowana alarmującymi doniesieniami z ogólnoświatowych serwisów informacyjnych nie wczytywała się w pewniki naukowe, tylko wystraszona przyjęła postawę zachowawczą i defensywną. Aby usprawiedliwiać podkulony ogon i niepopularne przepisy włączała się w budowanie atmosfery grozy. Strach dystrybuowano w ilości nieadekwatnej do problemu. Jest on narzędziem łatwego kształtowania posłuszeństwa, więc był wygodny. Zatem straszono: nie wychodźcie bo śmierć, nie spotykajcie się bo śmierć, nie mordujcie dziadków za pomocą klamki. Ale my również, z wydumanymi upiorami podtykanymi codziennie pod nos uwierzyliśmy, że jest beznadziejnie źle. Na ten moment ogromna część społeczeństwa trwa w przekonaniu, że żyją w okropnie strasznych czasach porównywalnych z wojną. Mimo że epidemia nie dotarła w ogóle do wielu miejscowości i nadal jest tam tak samo bezpiecznie, jak w pierwszym dniu zarazy.

Rząd, kiedy wyzbył się już trwogi, że nie będzie miał kim rządzić, że stan ludnościowy nie dozna znacznego uszczerbku, zaczął drżeć, że nie będzie miał środków do rządzenia lub w ogóle utraci władzę (niezadowolenie na fali zubożenia). Zależy mu też na przeprowadzeniu wyborów prezydenckich. Zmienia więc kurs propagandowy i zaczyna przekonywanie, że powinniśmy wracać do normalnego funkcjonowania. Sprawdzonymi metodami, czyli teraz strasząc biedą i upadłościami. Drugi strach ma powoli przykryć pierwszy. Stąd poczucie rozterki, w co mamy wierzyć.

Najpierw wywołano panikę i regulacje, które były i są nieproporcjonalne do rzeczywistego niebezpieczeństwa. Niektóre były karykaturalne, jakby ktoś chciał gasić pożar stodoły przez utopienie wioski. Teraz z kolei ster idzie w innym kierunku i obawiam się, że przegięcie będzie w drugą stronę. Straszydło recesji wessa się w nasze emocje i przygotuje mózg na kolejne kroki. Z akceptacją podejdziemy do uruchamiania gospodarki, wysłania pracowników do fabryk, uczniów do szkół, aktorów do kabaretów. Przełkniemy zapewne także wszelkie nieszczęście, które na nas niebawem spadnie. Wszak ktoś w końcu będzie musiał zapłacić za świeże kredyty (nie wspominając o starych) i drukowane pieniądze. Jak przekonać do łożenia na Państwo jeszcze więcej? Musimy się bać. Najlepiej paraliżuje się zaś przesadzonymi przekazami. Te z kolei sprawiają, że myślące jednostki czują się w końcu jak poniewierane barany.

Nie pasuje do siebie o wiele więcej układanek. Czy jakiś katolik widzi dysonans postawy władz kościelnych? Nagle największa przez wieki wartość, czyli Eucharystia zeszła na dalszy plan. Katolicki sponsor przy władzy zarządził, żeby chrześcijanie przestali się gromadzić i – czary-mary – biskupi… przytaknęli. Że niby to to samo jak się obejrzy mszę w telewizorze i „duchowo” przyjmuje komunię. Może wystarczy nagrać jakąś ulubioną celebrację i puszczać ze słuchawek? Żeby jeszcze nie było innego wyjścia, jak tylko posilać się suplementami wiary. Ale było, nikt mi nie wmówi, że dopuszczalne 5 osób w Farze albo św. Rochu to nie absurd i kpina. Coś tu nie pasuje i nie ma co się od tego odczucia odwracać. Nie gra i już. Jest smród. Dzisiaj podsłuchałem kazanie w katolickim radiu w tonie uspokajającym, że epidemia nie jest wcale groźna, jakby wypisz-wymaluj zamówiona reklama. To już COVID-19 nie jest tak straszny, że dziadkowie, rodzice i wnuczek zapełniali cała bazylikę? O patrzcie!

Kręcenie i motanie widoczne są z każdego kąta. Widzisz niespójność? To nie rzadkość. Zapewne trafiłeś na moment, w którym jesteś wodzony za nos.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Close