Zakłady pogrzebowe zszywają nieboszczykom usta

Zwyczaje pogrzebowe wyraźnie zmieniły się w przeciągu kilku dekad. Pamiętam wiejskie pochówki z dzieciństwa. W przygotowaniach brały udział całe rodziny, a nawet sąsiedzi. Mycie, ubieranie, moszczenie ciała, organizacja przyjęcia, zakup trumny, załatwianie formalności, śpiewy żałobne – zajęcie znalazło się dla wielu osób. W końcu trumnę brali na barki silniejsi członkowie rodziny i lokalnej społeczności i wszyscy szli do kapliczki na rozdrożu. Tam żegnała zmarłego miejscowość. W świątyni rozstawał się z nieszczęśnikiem tymczasowo Kościół, a na cmentarzu cały świat żyjących.

Obecnie coraz częściej zmarłego rodzina widzi po raz pierwszy w trumnie w kaplicy. Ludzie odchodzący w szpitalach są z marszu ekspediowani do kostnicy. Najbliższym nie daje się w ogóle szansy zaopiekowania ciałem. Za parę stówek robi to ktoś anonimowy i przekazuje worek z zawartością zakładowi pogrzebowemu.

Gdyby nieborak skończył życie w domu, wydaje mi się, że także panuje tendencja do uciekania od zajęć przy zmarłym. Chrześcijański obowiązek „umarłych pogrzebać” realizowany jest za pomocą telefonu: „umarł mi tato, proszę go zabrać, zrobić co trzeba, i ile to będzie kosztowało?”.

Pozwolę sobie skrytykować takie podejście. Zaznaczmy na początek, że zajmowanie się nieżyjącym członkiem rodziny jest trudne. Czy to bezpośrednio zwłokami, czy całą otoczką. Bezwzględnie doświadczymy zderzenia z wyzwaniami, wobec których nie mamy dobrego (albo żadnego) przygotowania. Nie umiemy tego. Niemniej uspokajający jest fakt, że nie jesteśmy w stanie nic zepsuć. Nie da się zrobić gorzej.

Akurat zdarzyło mi się w rodzinie pożegnać bliską osobę. Zanim zawołaliśmy cmentarnych fachowców (cenię ich, żeby nie było), uparłem się, żeby wcześniej ciało umyć i ubrać. Jesteśmy rodziną i troska jest naszym obowiązkiem. Odkryłem przy okazji wielki zysk, jaki otrzymujemy w rewanżu. My, żywi, podejmując się opieki w czasie choroby i śmierci, udowadniamy, że nie zostawimy się nawzajem, kiedy będzie ciężko. Jest to ważne dla tych, co zostali. Jest to spajające i dające poczucie większej wspólnoty. Nie widzę podobnej korzyści, jeśli chorego przekażemy do specjalistycznego zakładu, a po ostatnim oddechu chwytamy za smartfona i szukamy wyręki. Czy rodzina będzie miała potwierdzenie, że nie stchórzymy, kiedy to oni znajdą się w potrzebie?

Od zabrania ciała z domu przez zakład pogrzebowy do chwili ponownego zobaczenia minęło kilkanaście godzin. Po tym czasie nie byłem w stanie poznać denatki. Nie dlatego, że kostucha dokonała spustoszenia, ale dlatego, że zaingerował specjalista od pośmiertnego wizażu. Wcześniej, żeby nie opadała żuchwa nieboszczce, przewiązałem jej głowę bandażem. Fachowiec zdjął bandaż i zszył od wewnątrz usta. Jest to chyba powszechna praktyka, o której nie informuje się rodzin. Zszycie spowodowało zdeformowanie kształtu twarzy od nosa w dół i powstała całkiem inna osoba.

Oczywiście szwów nie widać. Wiem o zabiegu skądinąd. Jeśli zobaczycie zmarłego z nienaturalnie wąską czerwienią wargową i jakby na siłę zamkniętymi ustami, zapewne też miał do czynienia z „krawcem”.

Zabiegi „upiększania” podyktowane są oczekiwaniami zleceniodawców, żeby było ładnie i nic nie powodowało dyskomfortu. Niestety żyjemy w czasach, kiedy przyjemność jest cnotą i dla niej gotowi jesteśmy poświęcić inne wartości. Osobiście uważam, że śmierć powinna wyglądać jak śmierć. Powinniśmy wiedzieć, jak jest przerażająca i destrukcyjna. Mrozi mnie stwierdzenie „jak ładnie wygląda, dużo lepiej niż za życia”. Jest ono efektem produkcji złudzeń za pieniądze.

Jeszcze o jednej refleksji wspomnę. Na pogrzeby warto zabierać dzieci, żeby uczyły się, czym jest rzeczywiste życie. Żeby tężały na dorosłość. Żeby nie trzymać ich pod kloszem nierealnego, kolorowego urojenia. Żeby nie rozbijały się później jak flakon na byle przeciwności.

Dzięki śmierci innych mamy szansę nauczyć się lepiej żyć.

(Grzegorz Żochowski)

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Close